Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   122   —

z nią i kochać się i żyć tam, gdzie urodziłeś się i, pomoc mieć w pracy... Mnie jeden ksiądz, przyjaciel i myśliwy, tak powiedział: rośnij i rozmnażaj się według rodzaju swego.
— To z Pisma Świętego — wtrącił Michał.
— A już musi być, bo mądre. — — Ojciec mnie posyła do Wilna wybierać między kuzynkami; jedna ładna i druga niczego — grają na fortepianie i czytają romanse — ale zgadnij ty, co w nich piszczy. Jedna może kaprysić, że dom w Gaczanach nie taki, a druga może mnie i nie zechce... Ja swoją żonkę znać chcę, kiedy już na życie...
— Poznałbyś — rzekł Michał, pamiętny prośby starego Pucewicza — gdybyś trochę więcej żył ze swojem towarzystwem. A ty ciągle w domu, w lesie... Nawet mało bywasz w sąsiedztwie i niema w niem panien.
— Dom mój — odrzekł Stach gorąco — to już jak dla żółwia skorupa: żywego od niej nie oderwiesz. Wolej tobie w mieście leźć po drabinie do najętego gołębnika i, przez okno nos wysunąwszy, wąchać, jak pachnie rynsztok i chałat żydowski? — A las nie piękne tobie mieszkanie? Ot masz Dusiacką puszczę, gdzie siedzimy; lubię ja ją, bo nie tak wielka, żeby głuszą ogarnąć człowieka i wpędzić jego w ponurość, ale i nie mała i wszystko w niej jest: łoś przechodni, sarny lęgowe, toki najpierwsze. I patrzeć na nią miło. Obacz, gdzie te jodły het w niebo lezą, jakie brzozy szykowne i krzewiny przy ziemi osobliwe. Malują ludzie lasy na płótnie — i podobieństwa niema. A pociągnij w piersi powietrza cóż? nie pachnie? Są tu takie roślinki i jagody, że ich ksiądz Jundziłł, sławny wileński profesor, szukał i nie znalazł. Ojciec mi opowiadał... — — Na polankach są oka otwarte, skąd patrzy czarna woda piekielnie głęboka, albo i pokryta rzęsą, jak tutaj. To o tych okach różne rzeczy powiadają, wiadomo baby i ludzie ciemni a słabi. Bądź tylko zdrów i chytry, jak zwierz — ani ty w bagno nie zapadniesz, ani tobie nic złego w lesie drogi nie zastąpi. Las myśliwemu przyjaciel...
Zaczęli byli rozmowę praktyczną o swych sprawach sercowych, ale chwila życia w lesie rozświtającym ogarnęła ich swą młodą mocą i przykuła do wrażeń bezpośrednich. Las się rysował i oblekał już w barwy, a w sercach młodych strzelców budziło się pragnienie ogromne — nie tego już cietrzewia roztokowanego, nawet nie tych ust pięknej, znajomej dziewczyny, — pragnienie uścisku wszechświata. Wyssać z niego całą słodycz, być spółczującą monadą rozkoszy w tym błogosławionym pędzie wiosennym do wiekuistego życia!