Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   123   —

Obaj naraz myśliwi drgnęli i przypadli do ziemi, nieruchomi, jak szare kamienie na zieleniejącym trawniku. Zadzwoniło po lesie głuchym dzwonkiem, niby zdławionym śmiechem, potem wybuchnął szum, jak wystrzelony gdzieś daleko szmermel. Czarny kogut podjeżdżał, chrzęszcząc w pióra, do romansowo gruchającej cieciorki. Zagrało powtórnie bliżej w brzezinie, ale zanim pyszny szmermel zakończył miłosnego kuranta, wybuch strzału potrząsnął lasem, odbił się parę razy o niewidzialne zręby pagórków i rozpłynął. Lekkie szmery w konarach drzew dały poznać, że niejeden skrzydlaty mieszkaniec, mający zwyczaj budzić się pod promieniem jutrzni, wyrwany został ze snu przez grzmot broni palnej. W harmonii powstającego dnia, pośród miłosnej uczty wielkich ptaków, śmiertelny przemysł ludzki zazgrzytał fałszem. Ale myśliwy, gdy proch poczuje, myśli już tylko o zdobyczy.
— Szelma Łaukinis! jednego już zdusił napewno — szepnął Stanisław.
Siedzieli jak trusie kilka minut, przytuleni do jodłowej budki.
— Gra znowu! — porozumieli się przyjaciele oczyma, bez głosu.
Jakoż niepomny gromowych ostrzeżeń, zacietrzewiony w swej miłosnej imprezie, zatokował kogut nieopodal od budki. Urwał, podleciał bliżej i spoczął na kępie o kilka kroków od myśliwych.