Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dla zakupów, dla przyśpieszenia wszelkich robót, które przez korespondencye i przez posłów odwlekają się do nieskończoności.
Nie była to lekka wyprawa: jazda kilkadziesiąt wiorst końmi do stacyi kolei, następnie koleją w przeciwnym kierunku do Homla, oczekiwanie tam przez kilka godzin pociągu do Mińska... Podróż z Turowicz do gubernialnego miasta zabierała prawie całą dobę. Jednak Edward, wypoczęty fizycznie, wybierał się w drogę ochoczo i znosił z humorem zachodniego turysty etnograficzne osobliwości podróży.
Póki jechał, z przeprzęgiem koni, krajem nieskończenie lesistym i rozkwitłym, było mu dobrze w landarze brudnej, ale kołyszącej dosyć łaskawie, aż do zachodu słońca. Ale ze światłością dnia nikła przyjemność podróży, rozpoczęła się walka z niepewnością. Powóz zabrnął w kraj bagnisty, po którym droga wiła się czarnym wężem przez mokradła i pustkowia. Kilka już mostów ominął woźnica, przejedżając obok nich w bród przez grzązkie ruczaje; świeże ślady uprzednich przejazdów tym samym szlakiem świadczyły, że omijanie mostów nie było przypadkiem, lecz ustalonym zwyczajem. Ale przy wjeździe do jakiegoś znów lasu woźnica, dotychczas wzbudzający zaufanie przez swój spokój, odezwał się frasobliwie:
— Tylko nam przez jeden tu mostek przejechać, a będzie dobrze.
— Ładna perspektywa! — pomyślał Kotowicz i wkrótce przy dogasającem świetle dziennem ujrzał taki krajobraz: w poprzek drogi leśnej płynęła rzeczka, rozlewając się na drodze w małe jeziorko. Do tego jeziorka wpadała czarna grobla i wychodziła z niego o kilkadziesiąt kroków dalej, ale na