Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przerwie ginęła zupełnie pod wodą — tylko po środku przypuszczalnego kierunku drogi pływał na wodzie most, jak tratwa: zdawało się nawet, że kołysze się zlekka na fali.
Cztery konie, idące w poręcz, stanęły przed wodą, chrapiąc. Kotowicz pomyślał o wyskoczeniu z powozu i przejściu pieszo — ale jakże tu przebrnąć i kto wie, jak głęboko? Więc tylko oburącz chwycił za brzegi budy powozowej, a woźnica, przeżegnawszy się, zaciął konie. Skoczyły w wodę, orczykowe przyciśnięte do dyszlowych, i landara brnęła coraz głębiej, celując w most pływający na środku rozlewu. Wśród ogłuszającego plusku i tupotu zadudniał grzmot drewniany — dosiągnięto mostu. Chlust znowu, jeszcze trochę głębiej, aż się wody nabrało do wasagu Kotowicz zadarł nogi do góry — wreszcie konie i ludzie odsapnęli na lądzie stałym.
— Tak teraz już, panoczek, bajki! — rzekł wesoło woźnica — dojedziem!
— Cóż się tutaj stało? — pytał Kotowicz, oglądając się na piekielną przeprawę, — jechałem przecie tędy w przeszłym miesiącu i nie pamiętam tej grobli...
— Tak ja-że, panoczek, “na cianki”[1] pojechał. Pocztową drogą sześć wiorst dalej.
Nie strofował już Kotowicz woźnicy po zwycięzkiem przebyciu ostatniej przeszkody, w imię zasady, że się zwycięzców nie karze. Dalsza droga okazała się przynajmniej suchą i dojechano do stacyi na godzinę przed odejściem pociągu.

Drewniany budynek stacyjny pogrążony był

  1. Na przełaj.