Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pozwól pan wyrazić zdanie dawnemu przyjacielowi swej rodziny. Nie puszczaj pan tylko ziemi z rąk. Kochać ją, czy nie kochać? — to inna sprawa. Ale śpieszyć się ze sprzedażą — niepraktycznie. Niema jeszcze kupców na ziemię u nas, choć siłą warunków ogólnych cena jej rośnie szybko. Tutaj tylko zorganizuj fabrykę leśną, wyciągniesz pan w ciągu paru lat więcej z części lasu, niżbyś wziął dzisiaj za całość majątku. Obacz pan, ilu sąsiadów, którzy lat temu dwadzieścia mieli zaledwie średnią sytuacyę, dorobiło się milionów, zachowując ziemię i rąbiąc las umiejętnie.
— Tak... ale jeżeli komu zbyt wielkie sumy potrzebne zaraz, trudno — oponował Kotowicz łagodnie, przeczuwając przyjazne ziamiary Oleszy.
Starszy sąsiad umilkł, bo nie chciał ściągnąć na siebie podejrzenia, że ma jakieś w tem osobiste widoki.
— Jak zdrowie panny Marceli i panny Reginy? — przerwał milczenie Kotowicz.
— Dziękuję, dobrze — skrócił swą odpowiedź Olesza, zapewne z tych samych względów, co poprzednio.

Nie był błyskotliwy w rozmowie, jednak rad widziany wszędzie, gdzie się ukazał, jako człowiek niezawodny w przyjaźni, w sumienności i w radzie. Kotowiczowi uśmierzał Olesza nerwy, zadowalał oczy estetyczną prostotą, działał na niego, jak ta ziemia siewna, dzisiaj pojęta — godził z dostojeństwem, a nawet wdziękiem zawodu ziemiańskiego na zapadłem Polesiu.