Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak jest, ta sama Ptycz, co u pana; tylko pan oddaliłeś się od niej, jadąc przez las, a tutaj ona znowu. Rzeka łuk zatacza, a pan jechałeś po cięciwie.
— Fatalna droga przez las! — przypomniał sobie Kotowicz.
— Może pan dojechać do gościńca; dalej to, ale droga lepsza. Kałamaszką powróci Moroz, a ja panu dam swoje konie.
— Najuprzejmiej dziękuję. Chcę wracać przez las, aby obejrzeć za dnia drzewo na uroczyskach Dzierczy i Ciercieniukach.
— W takim razie trzeba jechać w jednego konia, powozem nie przejedzie. A wiesz pan co? — dodał Olesza dobrodusznie — należy się nam trochę snu po głuszcach; kładnij się pan u mnie spać, potem zjemy obiad, a już kiedy wola będzie, przed wieczorem pojedziesz pan i pośpiejesz las obejrzeć. Po sąsiedzku, panie Edwardzie!
— Niepodobieństwo... dziękuję serdecznie... czekam w Turowiczach na kupców, którzy mają tam przyjechać o południu...
Komponował, aby się wykręcić od spania tutaj, bez swych przyborów gotowalnianych, bez zmiany ubrania, jak parobek.
— Nie, panie sąsiedzie — dodał siląc się na ton przyjacielski — proszę łaskawie posłać po Moroza, aby zaprzągł i zajechał. Dzisiaj tylko tak... wstąpiłem do państwa z okazyi polowania. Przyjadę wkrótce z wizytą regularną.
— Trzymam za słowo. — — Bo pan zapewne przyjechałeś do Turowicz, aby gospodarzyć?
— Ani mi się śni! — zaprotestował Edward żywiej, niż wypadało — nie znam się na tem. Przy-