Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Chyba dlatego, że wygląda pani, jak jutrzenka.
Uśmierzyło to pannę, chociaż odęła usta; Olesza zaś poruszył się na krześle, jakby dając znak, że dosyć tego.
— Ot masz piękny komplement!... A co do tego, czy my Słowianie, to podzielam pogląd pana Edwarda. Jacy my Słowianie?! Co nam po związku bałkańskim, po wyzwoleniu małych państw słowiańskich? Toż my z Bułgarami tyle mamy wspólnego, ile z turkami! — Mówią: odrodzenie tych tam Słowian zwraca uwagę mocarstw, że nam przede wszystkiem należą się prawa narodowe. Bajki! Tamtych trzyma słaba Turcya, to się i wybijają na wolność; nas duszą silni, to i wytłumaczą nam, że inaczej być nie może. —
Nikt nie oponował — więc i przerwała się dyskusya.
Pan Olesza nie miał zwyczaju zmuszania nowych gości do oględzin wszystkich urządzeń wewnątrz i naokoło domu. I Kotowicz nie wyrywał się do tego po pracowitej nocy.
Dobrze mu było siedzieć w tej jadalni, gdzie ściany, meble i ozdoby powleczone były harmonijną, szacowną patyną, a przy stole zastawionym obfitością wszelką, jakoby na dwanaście osób, znajdowali się ludzie uprzejmi, bo i panna, w teoryi nieco kanciasta, w postaci swej była pięknie utoczona i gościnnie zajmowała się Edwardem. — Po żywej dyskusyi z Marcelką, gawędził z ojcem trochę sennie, poddając się przyjemnemu rozprężeniu nerwów:
— Czy to Ptycz widać za drzewami? — pytał, spoglądając przez okno.