Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niętą staremi drzewami, ale projekt nie dojrzał jeszcze przez ćwierć wieku i Kotowicz odnalazł Kurenicze takie same, jakie je przez mgłę pamiętał. Siedziba nie była jednak wcale zaniedbana, tylko wszystkie jej ozdoby: kwietniki, gracowane ścieżki, mała fontanna — zbiegały się do zaludnionego skarbca, stroniły zaś od pustego dworu, do którego krzewy i chwasty przystępowały coraz bliżej powodzią ogarniającą.
Niepodobna było odrazu nie polubić tego wiejskiego gniazda; spodobało się też Kotowiczowi zzewnątrz, a gdy przeszedł progi, objęło go serdecznie świeże ciepło dobrze wietrzonego wnętrza. zapach ziół dobrych i półcień szlacheckiego muzeum, do którego parę pokoleń dodawało swe upodobania estetyczne, w meblach i gratach. Pośród zczerniałych, kontuszowych i kornetowych portretów bił w oczy jeden świeży portret młodej kobiety, zawieszony na honorowem miejscu.
— Ależ to chyba... Wyczółkowski?! — zawołał Kotowicz, pociągnięty, jak ćma do ognia, do tej rozkosznej plamy świetlnej.
— Tak, tak — potwierdził Olesza, — widać, że znawca... Wyczółkowski malował nieboszczkę moją żonę podczas ostatniej naszej bytności w Krakowie. Starsza córka, Marcelka, do niej podobna...
Nie ukazały się dotąd córki, co było zresztą naturalne o godzinie szóstej z rana. Jednak gospodarz zainterpelował służącą o panienki.
— Panna Marcela już ubiera się, a panna Hrenia, wiadomo, w kawiarni — odpowiedział z drugiego pokoju głos dziewczyny śpiewny, apatyczny.
Uśmiechnął się gospodarz domu, zgadując, jak te wiejskie stosunki muszą działać na Edwarda, który, pomimo myśliwskiego ubrania i zabłoco-