Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nych butów, wyglądał tu, jak importowany z Paryża...
— Darujesz, panie Edwardzie, nie trzymam w pokojach męskiej służby.
— Ależ, panie!.. jest tu cudownie..
Kotowicz patrzył na Oleszę, jak na sympatycznego barbarzyńcę; nie przewidywał w nim przyjaciela od serca, jednak dobrego kompana do dzikiego polowania, może doradcę w miejscowych interesach. Przyglądał się z upodobaniem jego pięknie dojrzałemu typowi, jego oczom uczciwym i poważnym, porównywał go do portretów i wnosił, że pan Antoni, zaledwie strojem odmienny, ma zapewne pojęcia o życiu spółczesnem pradziadowskie. Jego małe obznajmienie z komfortem, z modą, z nowinami, choć nie oburzało Edwarda, wywoływało odruchową ocenę Oleszy, jako człowieka kategoryi podrzędnej, a przynajmniej niepokrewnej i przestarzałej. Stary wprawdzie nie był, trzymał się, jak dąb — tylko jakież mogą się wyrobić aspiracye w człowieku zamieszkującym puszczę? Za to w puszczy są głuszce! — przypomniał Kotowicz świeże wrażenia i zaczął mówić z Oleszą o polowaniu.
Rozmowę tę przerwało wejście do salonu panny Marceli, która po zapoznaniu się z Kotowiczem, zaraz przeprowadziła gościa i ojca do jadalnego pokoju na kawę.
— Ładna kobieta — otaksował ją w myśli Edward — ładna, pomimo, że źle ubrana...
Panna Marcela nosiła bowiem krótkie włosy, za długą suknię kroju sportowego i niestosowne do porannego ubrania lakierowane trzewiki. Ale młody gors i piękna budowa tryumfowały nad temi niedokładnościami.