Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

człowieka pośród zabiegów o stanowisko, o pieniądze, o rozkosz niestworzoną przez przyrodę. Edward dałby wiele, aby zatrzymać noc, która uciekała, cofnąć się wstecz poza chwilę strzału, która spłoszyła marzenie jedyne, takie skrzydlate, a zdrowe i realne, marzenie namacalne...
Spowszedniało na świecie: dzień jasny zaczynał oblewać całe niebo i wykrawać z mroku nieprzeliczone leśne profile — świt nienawistny, bez nadziei, bez głuszca...
Kotowicz i Moroz powracali do furmanek niedbale, zrazu milcząc. Potem zaczęli się pocieszać i tłumaczyć sobie niepowodzenie.
— Głuszec może i dostał — mówił Moroz, — ale żeby go zwalić, trzeba jemu kości połamać... Sztuka twarda!
— Ale ja muszę koniecznie zabić głuszca! — twierdził Edward zapalczywie — dzisiaj już zapóźno, co?
— “Ciapier” już oni z kurami na tokach bawią się; nie pańska rzecz ich tedy strzelać. Jutro, ile chcesz panoczek, zasadzę.
— Byle nie znowu na gruncie pana Oleszy!
— A cóż, panoczek, wielkiej krzywdy panu Oleszy my nie zrobili — wtrącił Moroz nieco szyderczo.

Różne ptaki, obudzone, gwiżdżąc i plotkując, śmiały się z myśliwych, powracających z próżnemi rękami.