Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jej chwiały się lekuchno, jakby potakując oczekiwaniu myśliwych:
— Będzie on, będzie. — — —
Taka była w powietrzu elektryczna pewność nadzwyczajnych wzruszeń, że gdy Edward utkwił spojrzenie porozumiewawcze w twarz Moroza, stary wyga leśny na nieme zapytanie skinął dwa razy głową potakuj co, jak te sosny:
— Będzie on, będzie. — — —
Krzyk przeraźliwy, jakby zbudzonego ze snu kapryśnego dziecka, rozdarł ciszę. Kotowicz drgnął i zapytał wymownym gestem:
— Co to?
— So-wa — objaśnił niemem poruszeniem ust Moroz.
Stali znowu w milczeniu głębokiem. Budziły się po lesie kształty: drzewa zaczęły się rozbierać ze swych czarnych burnusów i okazywać wdzięki rozkrzewień. Jakieś się pono otworzyły kwiaty, bo powstawały wonie ich wiosenne. Przeciągła cisza zaczęła niepokoić Kotowicza; spoglądał na Moroza, który stał wciąż z pół-otwaremi ustami, wpatrzony w nieokreśloną przestrzeń, ogólnym pozorem wyrażając bezradną bierność; tylko powieki drgały mu ciągle, znacząc na śniadem zegarze jego twarzy nieustanną robotę wewnętrznego organizmu. Raz poruszył ramionami, raz brodę głasnął szybko, jakby odmierzał temi ruchami upływające minuty i kwadranse.
Przyszła nareszcie chwila. Wypłynęła z oddalı tak nieznacznie, że Kotowicz wcaleby jej nie zauważył, gdyby nie był wpatrzony posłusznie w Moroza. Strzelec skulił się w szyi, oczyma błysnął fos-