Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

forycznie, chwycił jak w kleszcze ramię Edwarda wyrzekł szeptem przenikliwym, rozmiłowanym:
Hraje! — — — (gra!)
— Gdzie? — odszepnął Kotowicz, szukając uchem dźwięku po niemym lesie.
Moroz zmarszczył tylko twarz na znak milczenia, nasłuchiwał znowu chwilę — dosłyszał — nerwowem skinieniem potwierdził i chwycił Kotowicza silnem objęciem za prawe ramię:
Ciapier’ so mnoj! — raz, dwa tri. — —
Żelazny dziad uniósł z sobą lekkiego Edwarda na trzy skoki, potem osadził go nieruchomie w pozie, w jakiej obaj zapadli. — Chwila ciszy — i znowu porwał go Moroz na trzy kroki posuwiste. — Znowu cisza kamienna. — Edward czuł elektryczne drżenie dłoni Moroza, słyszał takt serc podwójny.
Za następnem porwaniem się w skok zrozumiał Kotowicz nareszcie głos, płynący z puszczy, który dotychczas był mu jakby dalekiem gadaniem starego, ochrypłego zegara:
— Tyk — — tyk tykut, tykut, tykut — szcze — cze — cze — cze ta — szka. — —
Więc to jest słynna pieśń? — — głucha, drewniana — — jaka dziwna!
Wiedział z opisów, że pieśń ta składa się z trzech motywów: z bąkania, telękania i czyhitania; że tylko podczas ostatniego kogut doszczętnie głuchnie i wtedy można skakać, łamać gałęzie, nawet strzelić bez zwrócenia uwagi głuszca. W przerwach i podczas bąkania trzeba się zachowywać jak pień leśny, gdyż wielki książę puszczy, na śmierć zacietrzewiony w swej pieśni miłosnej, czujny jest w przerwach i nieufny, jak żaden z mniejszych uskrzydlonych matadorów.