Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W mroku coraz mdlejącym ujrzał Kotowicz tuż przed sobą dwa cienkie pnie brzozowe, rzucone przez ciemne lustro bagna. Na tę kładkę wszedł Moroz i stąpał po niej biegle, balansując strzelbą i ramionami, jak linoskok. Edward spróbował iść też w równowadze, lecz po kilku krokach utkwił oba drągi w lepkie błoto i stanął.
— Długo tego będzie? — zapytał Moroza.
— Bagna nie mała i nie “wielmi”[1] duża, sażeni trzydzieści. I wpadłszy, nie utoniesz panoczek.
Trzeba było iść dalej, i chociaż kładka nie polepszała się bynajmniej, była nawet jeszcze chwiejniejsza na połączeniach żerdzi z następnemi, Kotowicz nabierał wprawy co sekunda, z nieubłaganej konieczności, gdyż obrócić się i cofnąć w tej przeprawie byłoby jeszcze trudniej. Nauczył się więc odrazu, że trzeba iść ostrożnie, ale śmiało i nie opierać się drągami o dno bagna, chyba w przypadku zupełnej utraty równowagi. Jednak te sto kroków przeprawy zagrzało Kotowicza aż do potu. Gdy wreszcie Moroz skoczył na suchy brzeg, Kotowicz pośpieszył za nim, pierwszy raz chybił nogą i ugrzązł po kolano w błocie. Strzelec podał mu rękę — wydarł się Edward z lepkich kleszczy bez wielkiego szwanku.
— Tut, panoczek, blisko już; staniem i poczujem — odezwał się Moroz przejmującym szeptem.

Stanęli obaj nieruchomi i ciemni, jak dwa pnie na sążeń przycięte. Las był około nich znowu sosnowy, młody i śmigły; giętką choinę zapowiedź świtu głaskała bezdźwięcznym powiewem, czuby

  1. Bardzo.