Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zresztą wszystko mi jedno; niech sobie dzisiaj komenderuje — zna się na tem.
Ale zadziwiony milczeniem Moroza, dodał:
— Przecie tu mój las?
— Nie, panoczek — odrzekł strzelec niechętnie — przy ogniu my siedzieli na granicy, a tut już jego, Oleszy.
Kotowicz stanął i zatrzymał strzelca:
— Któż ci kazał głuszców szukać po cudzym lesie? nie dosyć mamy swoich?
— Zachciał pan przez Ciecierniuki i Dzierczę jechać do granicy pana Oleszy. Gdzie głuszca popadł ja, tam i zasadził.
— Nie mogłeś go u nas znaleźć? nie zapadł żaden przed granicą?
A sztoż, panoczek, jon-że nikaho nad saboj nie maje — szto chocze, to i robić.
Argument był tak dobitny, że Kotowicz, już rozbawiony, namyślał się, stojąc, nad odpowiedzią. Aż przerwał mu Moroz z wyraźną niecierpliwością:
— Tak pójdziem już? noc uchodzi. —
Poszli więc dalej, milcząc. Trochę już brzask przeświecał i pozwolił Kotowiczowi bez macania przewodnika podążać za nim. Ale grunt, dotąd suchy i elastyczny, stawał się grząskim, aż pod nogami zaczęła pluskać woda i powiało chłodem od większego jej zbiornika. — Moroz zaczął czegoś szukać po ziemi; wynalazł dwa surowe drągi, przygotowane tu zapewne od nia wczorajszego i podał je Kotowiczowi:
— Oddaj mnie panoczek strzelbę i proszę za mną.