Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wał swą postać, niby słup gęstszego cieniu po wykrętnej drodze między pniami i gałęziami. Dobrze się szło, póki świeciły jeszcze ostatnie blaski ogniska; ale wkrótce mrok nocy nierozdartej, bezksiężycowej, zgęszczony przez nawisłe cienie lasu, stał się zupełnym dla oczu Kotowicza: nie widział, ani nie słyszał przed sobą przewodniego słupa.
— Moroz... gdzie jesteś?... nie tak prędko. —
— Da jaż, panoczek, pomaleńku... a koli nie widzisz, tak dzierżysia pan za mój kaftan.
Jakoś to nie dogadzało miłości własnej Edwarda, więc położył wyciągniętą rękę na ramieniu Moroza i szedł odtąd pewniej, wyczuwając dłonią zwroty i przechylenia niewidzialnego przewodnika.
— A Moroz widzisz drogę? — szepnął znowu Kotowicz.
Jakaja tut daroha? na niebo panoczek pobacz — widno.
Rzeczywiście na niebie czuby i zatoki drzew czerniły się już na mroku rzadszym, nieruchome, gdyż noc była bardzo cicha, ciepła sama przez się, a może też ogrzana przez wzruszenia i trud pochodu. Kotowicz wyrywał się do rozmowy, gdyż doznawał wrażeń nowych, po części niezrozumiałych. Moroz sam nie zaczynał, lecz odpowiadał przyciszonym głosem. Widać, że głuszce były jeszcze daleko. Przypomniał sobie Kotowicz zachowanie się Oleszy przy ognisku i znowu zapytał:
— Cóż to pan Olesza rządzi się w naszym lesie, jak w swoim?
Moroz nie odpowiedział, wzruszył tylko ramionami, a ruch ten odczuł Kotowicz dłonią.