Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w jego pan nie leź, a ostawaj się wszystko po jednej stronie — poczujesz.
— Dobrze, dobrze, rozumiem.
Kotowicz winszował sobie, że pójdzie w las za Morozem, nie tylko za jego trasą hieroglificzną, którą jednak rozumiał Olesza, bywalec, widać, niepospolity.
Olesza oddalił się nieco od ognia, zadarł głowę i przeglądał wierzchołki drzew, pośród których cień nocy może już mdlał w swem natężeniu — może się tylko tak zdawało? — Spojrzał na zegarek:
— Zaraz trzecia pora już nam rozejść się.
Zaczem wszyscy wyprostowali się, przejęci doniosłością chwili i, wobec rozpoczęcia misteryi podkradów, zaczęli mówić instynktowo ciszej. Moroz podrzucił chrustu do ognia.
— A to na co, kiedy odchodzimy? — zapytał Kotowicz.
— Koniom będzie weselej.
— I słusznie — potwierdził Olesza.
Kotowicz, widząc, że i pachołek wybiera się w las za swoim panem, furmanki zaś pozostają bez opieki przy ognisku, zapytał jeszcze:
— Nie boicie się tak ich zostawiać pośród lasu? Mógłby przecie kto ukraść?
— Da tut, panoczek, i nichto nie jeździć. —
Olesza ukłonił się Kotowiczowi w milczeniu; oddał mu podobny ukłon Edward, znał bowiem niektóre myśliwskie przesądy i wiedział, że nie należy głośno życzyć powodzenia przed wyprawą. Czterej mężczyźni rozeszli się parami po puszczy, powoli i cicho, jak mary.
Edward stąpał za Morozem, starając się naśladować krok miękki i pewny, którym strzelec posu-