Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nawzajem, uchylił kapelusza i milczał, przypatrując się poważnie młodszemu sąsiadowi. Przystąpiono więc zaraz do łowieckiej treści wyprawy. Olesza zwrócił się do Moroza:
— Gdzie masz głuszce, Moroz? wszak sam zasadzałeś?
— A won “za toju hradkoj”[1] na suchem — dwa — wskazał strzelec w jednym kierunku, potem w przeciwnym: — na berezie tam jeden pewny, drugi “Boh jaho wiedaje”.
— To niech pan idzie na te dwa, bo i dostęp łatwiejszy; ja polezę w brzezinę — zakomenderował Olesza.
— I dobrze tak — zgodził się Moroz.
Kotowicz uznał, że należy się poddać w tym wypadku przeważnemu doświadczeniu sąsiada i strzelca. Czwarty towarzysz był to młody pacholek, wzięty przez Oleszę do lasu tylko dla noszenia broni lub zwierzyny.
Myśliwi wyjęli strzelby z futerałów i złożyli je. Wypalili po parę papierosów na zapas, gdyż przy dochodzeniu do głuszca nie będzie już wolno palić. Rzadkie padały słowa, wszystkie zmierzające do jednego celu, do którego i Kotowicz nabierał u szanowania i zapału.
— Głuszec w brzezinie po tej stronie brodu, czy po tamtej? — pytał Olesza Moroza.

— Po hetoj, po hetoj — i drugi, jeśli jest, tak po hetoj — dojdziesz pan lekko. Dobierz się pan do wysokiej osiny, potem na dub wielki, suchy, od duba do berezy, od berezy do czarnego brodu — tylko

  1. Grządka.