Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nem skołataniu ciała w ciągu ubiegłej godziny, Edward poczuł dobroczynne uspokojenie; ogarnął go sen czujny zdrożonego jeźdźca, który bezwiednie już utrzymuje równowagę na siodle, lecz daje się zarazem kołysać wizyom niezupełnie realnym. — Pamiętał, że jedzie ogromnym, bezkresnym lasem, lecz dokąd i poco? — zaczęło się to plątać po mózgu rozkosznie utrudzonym.
Nie dźwięk żaden, lecz zapach go ocucił: niespodziewana woń sosnowego dymu. Spojrzał na Moroza i ujrzał twarz jego drgającą satyrycznie w blaskach kagańca, który teraz był w ręku strzelca. Widocznie przezorny woźnica zabrał pocichu kaganiec z rąk drzemiącego towarzysza.
— A ot pan Olesza już lulkę kurzy przy ogniu — odezwał się Moroz wesoło — nie sztuka jemu stawić się tu raniej; trzy wiorsty tylko od jego domu i lekkiej drogi.
Przez zwarty częstokół lasu nie widać jeszcze było ogniska, tylko powiew dymu dolatał coraz wyraźniejszy, pociągający do miejsca, gdzie wśród niezmiernego pustkowia zapadł człowiek. Błyskała przez drzewa oświetlona pół-sfera, niby różowy namiot rozpięty na zaróżowionych też słupach sosen — i wkrótce odsłonił się obraz oczekiwany. Przy buchającem ognisku stał wysoki mężczyzna, pięknego, myśliwskiego pozoru i pilnie wiercił oczyma ciemność, z której dochodził go turkot kałamaszki. W pobliżu Olekszy stała jego kałamaszka, rodzona siostra turowickiej.
Edward zeskoczył i podszedł do Oleszy.
— Jestem Kotowicz, sąsiad pański. — Moroz, tu obecny, urządził nam leśną schadzkę — bardzo rad jestem.
Przerwał wylew uprzejmości, gdyż okazały myśliwy stał przed nim sztywno, nazwał się tylko