Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

które mu przeszkadzały odpoczywać, nawet w nocy; chłostany po grzbiecie przez drobne, twarde uderzenia bryczki, skąpany oczyma i ustami w dzikiej świeżości, czuł się nadzwyczaj dobrze, bez myślnie i silnie.
— Już las? — szepnął pytająco, jakby się bał spłoszyć milczący nastrój oczekiwania czegoś w spisku z nocą.
— Taki on i ostanie się z nami aż do miejsca — odpowiedział Moroz.
Bo ciemność zwarła się i przystąpiła bliżej do drogi. W ruchomej sferze zadymionego światła błyskały różowe pnie bliższych sosen, albo w przestrzeni, zaledwie na sążeń prześwietlonej występowały wielkie, ciężkie plamy — drzewa, czy słupy dymu? — i mijały, aby zlać się znowu w gęstwę ogarniającą ze wszech stron, w której tylko wyobrażnia torowała sobie tysiączne ujścia w głąb i w dal. Ustał wśród puszczy wszelki powiew, mgła, nasycona żywiczną wonią, wydawała się teraz letnią i poiła pierś dobrobytem. Edward, który zaziębiał się łatwo w ostatnich czasach i kaszlał, czuł, że mu ta dzika inhalacya uzdrawia i pokrzepia płuca.
Jechali tak długo, milcząc, coraz wolniej, bo bryczka zaczęła skakać po korzeniach, a droga zacie śniała się tak bardzo, iż zdawała się tylko krętym tunelem, przebitym wśród nieprzejrzanej gęstwiny przemysłem grubego zwierza. Koń zaczynał stąpać ostrożniej i kierować się chwiejniej, aż go Moroz wziął na krótsze lejce, a czasem strofował:

— “Na jakuju chwarobu ty tam ulez? Kab’ ciabie wouk zarezau![1]

  1. Po jakie licho ty tam wlazłeś? Żeby cię wilk zarznął?!