Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Panoczek wolisz na prawo, czy na lewo? — zapytał Moroz, wskazując jedyne siedzenie kałamaszki.
— Siadaj, Moroz, na prawo, bo będziesz powoził; ja wezmę w rękę kaganiec; futerał ze strzelbą możemy wsunąć pod nogi.
— Może jaśnie pan rozkaże futro na tę ekspedycyę? — zapytał Karol.
— Jak myślisz, Moroz? — zwrócił się do strzelca Kotowicz.
— Można, póki jedziem. Jak pójdziem, zostawim przy koniu.
— Karol! daj też i burkę moją dla Moroza.
— Ej nie! odrzekł wesoło strzelec — las nie poznałby mnie, koliby ja w pańskiej skórze jemu pokazał się. — — —
Zaskrzypiał żwir przed domem — zadudniały bruki podwórza. Tu i ówdzie drzewa przydrożne przekreślały na chwilę mroki oboczne i górne kirem twardszym, rozczapierzonym. Kotowicz schylał instynktowo głowę, aby nie dostać w twarz gałęźmi, które wyskakiwały z ciemności przed oczyma w nieobliczalnem oddaleniu i mijały w lot, jak przyśnione.
Wkrótce kałamaszka wypłynęła na drogę miękką i cichą, niewidoczną wśród zadymionego mrokiem przestworza. Koń widział jednak snadź drogę przed sobą, bo dzielnie posuwał tucznym zadem, lśniącym pod rozczochraną poświatą kagańca.
Kotowicz, przywarty do ramienia Moroza, razem z nim kołysany i podrzucany przygodą fali niewidzialnej, po której sunęła kałamaszka, poczuł się pierwszy raz oddawna, zupełnie zdrowym. Pachnący chłód nocy ożywiał w nim przygasłe zalety młodości: nie doznawał dotkliwego naprężenia nerwów,