Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Poczuł Kotowicz potrzebę jakichś słów otuchy wśród tego mroku, rozdartego jednym tylko mętnym płomieniem, wśród tej ciszy, na której tle ogromnem zaledwie głucho postukiwały kopyta konia po zadarnionym śladzie.
— Cóż, Moroz? zasadziłeś głuszca? — bom nawet jeszcze nie zapytał.
— Jażby panoczka nie wiózł, koliby nie zasadził. Trzech “majem”, czwarty tylko niepewny.
— O której godzinie one grać zaczynają?
— Nie prędko jeszcze — ot, kiedy noc maleńko przetrze się. A jeszcze nam jechać godzinę i więcej; w nocy nie pośpieszysz.
Podróż stawała się rzeczywiście trudną na uroczysku zwanem Dzierczą, niższem i bagnistem. — Teraz inne porosty występowały z mroku i stawały w poprzek drogi, niby zrujnowane przepłoty z grub szych i cieńszych drągów olszowych, osinowych, grabowych. Czasem prosto przed koniem wytryskał wał dębu, albo jesionu, czasem kilka takich, między którymi kałamaszka przeciskała się mozolnie, utykając na boki, jak karzeł kulawy przez nieustępliwy tłum olbrzymów. I pod kołami zaczęły chlapać rozgłośnie szerokie kałuże o dnach podejrzanych.
Moroz zatrzymał naraz konia, którego zcicha wciąż przeklinał, wysiadł i wziął swą ofiarę za lejce przy pysku.
— Co tam? — zapytał Kotowicz.
— “Tut, panoczek, kiepskowato...”
Strzelec sprowadził konia na bok, Kotowicz zaś opuścił kaganiec, aby dojrzeć, co tam zawadzało. W zniżonej łunie dojrzał ślad, zwany drogą, spa-