Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Żydy w miastach tylko kręcą się za tem, kto sprzeda, kto kupi — niechaj pieniądze przelewają się, tak coś i do ich łap przylipnie.
— Słyszałeś, Moroz, o generale Smirnowie?
— Dlaczego mnie nie słyszeć? Żydy kiedy krzyk podejmą, za pięćdziesiąt wiorst słyszno. A generał może i bogaty, tylko takie przywykli darmo brać...
— Ile myślisz, Moroz, że warte Turowicze?
— Tego ja panoczku nie powiem — odrzekł stary sumiennie — tylko że bogactwo w ich jest, kiedy ludzie “ciepier” na drzewo takie łakome, jak na chleb. A u nas i rzeka i drzewa pięknego...
— To też ja nie chcę sprzedać generałowi... Ale w tej głuszy gdzie znaleźć innego kupca?
— I nie trzeba — rzekł Moroz szybko, niby żartobliwie, lecz stanowczo — od wieków tu pany Kotowicze siedzieli, daj Boh wiek jeszcze posiedzą.
Nie odpowiedział nic Kotowicz; nie miał zamiaru spowiadać się Morozowi z liczby swych długów, ani z pociągu do innego życia, niż trwanie przez pokolenia wśród puszczy. Że jednak nie okazywał zniecierpliwienia, strzelec wdzierał się dalej w sprawy pana:
— Kiedy panoczku płacić pilno, tak zadatek na dwa — trzy tysiące pni wziąść można... albo ot! samym fabrykę w lesie zaprowadzić, jak w Bryniowie. — Te, którym “przychodzi się” płacić, do zimy, albo rok jeden i drugi poczekają — tylko im wielmożny pan taki przykaz wyda...
— Nie znasz, Moroz, moich interesów, dlatego tak mówisz.
Strzelec nie zmieszał się, choć niby uderzył w pokorę:
— Gdzie mnie, leśnemu człowiekowi, pańskie dzieła znać? — A taki bywało i u nas. Czy jedne-