Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

noc do miasta podskoczę — na południe już i będzie.
— Dziękuję ci, Moroz; tymczasem nic takiego nie potrzebuję. — Ale sprzedać trzeba...
Strzelec rozszerzył szpary swe oczne, drgające nieustannie, i okazał między powiekami błyski większe, ciemno-żółte, jak kot, którego zbudzono uwagę:
— Potrzeba mi dużych pieniędzy zaraz — tłumaczył Kotowicz — a tu dochodów niema żadnych — tyle co smoły nakapie, albo żyd kupi kilkadziesiąt sążni...
— Wiadomo — dumał Moroz — smoła jak była od wieku rubel za wiadro, tak i ostała się. — “Szpinakar”[1] z drzewa pędzić — onże droższy i jego proszą...
— Widzę, że Moroz na wszystkiem znasz się.
— Słyszę, widzę i w głowie pomaleńku składa się — zamyślił się znowu. — Lasu można sprzedać starego na Dzierczy i na Ciecierniukach, wiorst pięć — sześć od dworu, bo i pora jemu — wali się.
— Zamało to i zadługo czekać — odrzekł Kotowicz — tu trzeba dużo sprzedać... może wszystko razem.
Moroz skrzywił się i wypadł ze swej postawy spokojnie narracyjnej; podrapał się w brodę, splunął na bok i, jakby po odrzuceniu ze śliną pierwszych wyrazów zbyt gorzkich, ogłosił tylko dyplomatyczną uwagę:
— Oni wielmożnemu panu źle radzą.
Nie zagniewał się Kotowicz, owszem chciał zbadać, o ile Moroz jest wtajemniczony.

— No? bo co?

  1. Terpentyna.