Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kloców nie przedają, smoły nie pęddzą, a z drzewa krobki i “parkietnyja padłohi” robią... Głuszców u nich i łosi, jeżeli nie więcej, jak u nas — tylko co nasze piękniejsze. A po Ptyczy pojechałbyś panoczek w górę, skąd ona płynie, tak tam dawniej Bykowskie szmat kraju mieli. “Ciapier”[1] jeszcze ostały się po nich Russakowicze i inne za Weyssenhoffem; tak tam pani sama gospodarzy, a pan po lasach, po łąkach włóczy się i, jak słychać, obrazy maluje. “Jeszczeb’jon — świętych malował, albo choć ludzi — a to tylko błota łosie, “woron, sobak i Boh wiedaje, jakije prymiety” — taka już jemu ochota... Tamże Czapskie grafy w Stańkowie i Przyłukach, Łęskie w Sule, Tatarachi Chotowie — Woyniłłowicze w Sawiczach, Mokranach i Korytnie — Bułhaki w Dobośni — Wołodkowicze różne... — Tylko do ich wszystkich jednym dniem nie dojedziesz.
Kotowiczowi niektóre z tych nazwisk przypominały znajome twarze, widywane czasem i za granicą. Ale nie nęciła go kompania o dzień jazdy odległa, a naprawdę żadna. Tylko gdy gorzkie wspomnienia oblegały go zbyt ściśle, a cisza je rozwijała w zmory, potrzebny był jakiś towarzysz wygodny, nie obowiązujący do ceremonii. Do tego użytku coraz lepiej nadawał się Edwardowi Moroz, który dużo wiedział o świecie i o ludziach i miał swoją filozofię nieomylną w wielkich sprawach życia. Budził nawet zaufanie, jako doradca.
— Kraj strasznie pusty, Moroz! Ani tu co kupić, ani sprzedać.

— Wszystko można — odrzekł energicznie Moroz. — Raz wielmożny pan rozkazałby, ja sam przez

  1. Teraz.