Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

baby w lesie na polowaniu — kłopot tylko i przeszkoda.
— Tak i ja myślę — zrejterował Moroz — “babionki” dobre, tylko w swoją porę; domowa z niemi zabawa.
Zachichotał i dodał:
— “Dziewok” u nas w Turowiczach jest pięknych tego roku, że niektóra i za pannę stanie...
To niespodziewane ogłoszenie zadziwiło Kotowicza. Czyżby Moroz chciał mu stręczyć rozrywki, spodziewając się nagrody? — Ale chciwy nie jest — odmówił przecie przyjęcia napiwku od Werdy. Chyba, że poczciwina tak usiłuje mnie zabawić? pomyślał Edward i udał, że go zaciekawiła rozmowa.
— Tak piękne, mówisz?
— Sławne — potwierdził Moroz z przekonaniem — Chima... choć ta już z Łanurenem... — szukał w pamięci — ot! Hanna Hanczaryk, dziewka jak “ziaziulka”.
— Zobaczymy, zobaczymy — rzucił niedbale Kotowicz.
I przypomniał sobie parę twarzy z folwarku, między któremi mogły być i wymienione przez Moroza piękności — samice dorodne, ale przede wszystkiem brudne! Wogóle nie chciał Edward ani myśleć o tego rodzaju zabawach, więc zwrócił rozmowę na inne przedmioty:
— Nie znam ja tych stron; bywałem tu rzadko i już dawno. Pamiętam, jak przez mgłę, że przyjeżdżał do mego ojca pan Sas, wysoki, chudy...
— Jest on — odpowiedział Moroz — na naszej także granicy, niedaleko stąd “żyje“ — wiorst trzydzieści. Tylko jemu już do głuszca nie skakać: “chwaroba” jemu połowę ciała “pakruciła”, a tak