Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mlaszcząc ustami, jakby smakiem próbował powietrza.
— A dzisiaj miękko, noc do-bra będzie! Jutro może deszcz pójść; tedy oni nie grają. — Do pana Oleszy podesłać możnaby, że na głuszcze jedziem. Biegiem on przyskacze do kurenia — głuszec jemu pierwsza na wiosnę robota!
— Mówiłem już Morozowi, że dzisiaj nie mogę.
— Słucham — powtórzył strzelec z odcieniem rozczarowania.
Zabawił Kotowicza upór Moroza, ale nie chciał odrazu cofać postanowienia, więc zaczął wypytywać o rzeczy pokrewne projektowi:
— W jakim wieku jest pan Olesza?
— On-że młody choć i dwie córeczki w domu chowa.
— Dzieci?
— “Kudy” dzieci! Starsza zaręczona, mówią a i młodsza już sławna gospodyni. Obie piękne panny.
— Więc ojciec musi mieć co najmniej pięćdziesiąt lat?
— “A Boh jaho wiedaje” — silny on, jak dzik, tak i młody.
Moroz był drażliwy na punkcie wieku. Nie mówił też nigdy, ile sam miał lat. Nie siwy był, trochę wypłowiały, suchy i zręczny. Że był stary, wnoszono tylko stąd, że wspominał bardzo dawne dzieje.
Zagadał ten wywiad.
— A wielmożny pan jeśliby rozporządził, tak młodsza panna — Hrenia jej takie imię — do ognia w lesie przyjechałaby. Ona-że głuszce i łosie bije — taka zuchowata!
— Broń Boże! — zaprotestował Kotowicz —