Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Hm... możnaby pójść. — Daleko stąd?
— Blisko może być jeden, dwa. A jeżeli już na same ichnie królestwo iść, tak wiorst piętnaście przy granicy z panem Oleszą.
— No, to moglibyśmy zdążyć jeszcze przed wieczorem — rzekł Kotowicz dosyć obojętnie.
Ale Moroz utkwił zdziwione, mrugliwe spojrzenie w Kotowicza:
— Sam panoczek chcesz zasadzać?
— Jak to “zasadzać”? Nie rozumiem.
Moroz zastrzegł powiekami dwuznacznie, tak, że trudno było zgadnąć, czy drwi, czy się rozrzewnia.
— Tak wielmożny pan może i nie byłeś ni razu na tokach?
— Przyznaje się, że nie byłem — odrzekł swobodnie Edward.
— Najlepszego smaku pan nie znasz — wydeklamował Moroz z przekonaniem.
— No... zobaczymy. Więc jakże się to robi?
— A ot tak: pójdę ja w las na wieczór i dwóch, trzech głuszców panu zasadzę... znaczy się: upatrzę, gdzie one zapadły. A przed świtem ja już panoczka doprowadzę do samej tej gałęzi, gdzie on siedzieć będzie.
— To trzeba wyjechać stąd w nocy?
— Wiadomo! zaraz po północy — inaczej nic nie będzie.
Kotowicz namyślił się.
— Pojedziemy jutrzejszej nocy, bo dzisiaj mam dokończyć rachunki.
Strzelec skłonił się:
— Słucham.
A potem dodał, rozglądając się po niebie i