Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

skoro miał posłuch i powagę, nieproporcyonalne nawet do skromnego stanowiska.
Kiedy chodziło o stwierdzenie ostateczne jakiegoś faktu mniej prawdopodobnego, odwoływano się do jego nieomylności:
— Niech sam Moroz powie. —
Nikt nie wątpił, że mistrz to niepowścigniony w skakaniu do głuszcza, w wabieniu lub objeżdżaniu łosia. Jeżeli kto się ośmielił wyrazić krytykę, mówił co najwyżej, że “Moroz nie ten co dawniej”! Ale znowu ta dawność i ciągłe trwanie w Turowiczach, w lesie i we dworze, stanowiły także tytuły do szacunku. Kotowicz obserwując to wszystko, przypuszczał, że w starym strzelcu mieszkać musi jakaś większa myśl, jakaś wola silniejsza, niż w innych osobach, zaludniających Turowicze. Moroz stał na straży czegoś, coś knował — tak mu przynajmniej patrzyło z oczu ukośnych, figlarnych, gdy opowiadał przygody, lecz chytrze mądrych w spokoju.
Kotowicz siedział na ławce przed domem, Moroz stał z rękami skrzyżowanemi z tyłu. Rozmowa toczyła się o zajęciach wiejskich.
— Tak, jeżeli wielmożny pan sam mówisz, że nie gospodarz, zostaje panu druga u nas zabawa w lesie.
— Polowanie? — tak, lubię myśliwstwo.
— Sława Bogu! — ucieszył się Moroz — sama pora na głuszca. W ten dzień, kiedy wielmożny pan przyjechałeś,, głuszce grać zaczęli, jak na wiwat panu.
— I jeszcze grają?
— Będą tak aż do Paschy.
— Dużo ich tutaj?
— Kiedyby u nas ich nie było, na świecie wymarliby.