Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Naturalnie! — rzekł Werda z nagłą powagą człowieka bez zarzutu — znajdę się tam przypadkiem. Ponieważ bywam wszędzie i przyzwyczaiłem ludzi do mego widoku, nikt się nie zdziwi. I pod dobry jej humor wystrzelę z takim projektem. Reczę ci, że dobrze zostanę przyjęty.
Edward wzruszał ramionami, opędzał się od przypuszczenia możliwości, ale już wchodził w szczegóły przedsięwzięcia:
— Inna kobieta dałaby się na to namówić, ale ona! — może dla kogo innego? — Zresztą, gdyby jej do głowy strzeliło, wyobraź sobie, coby ona tu robiła! Na co ją zapraszać? na te śmiertelne nudy?
— Co za nudy, Edeczku? — willegiatura oryginalna świeżości i niespodzianek....
— Jak naprzykład brak wszelkich gabinetów toaletowych — domówił szyderczo Edward.
— Można urządzić — napomknął Kamil dyskretnie. — A te wędrówki po lesie, albo na wodzie, albo konno... Ja ci mówię, że taka wyrafinowana kobieta może się czuć rozkosznie w pierwotności — tak, jak przepitemu człowiekowi smakuje nagle bosko prosta wódka...
— Ładne porównanie!
— Ja tam z poezyą jestem na bakier, ale znam kobiety i znam panią Teofilę. Ona szuka rzeczy niebywałych. Czy to nie oryginalne, po hałasie kasynowym, taka sielanka? Miłość w puszczy!
— Bardzo oryginalne, tylko nie w jej stylu. Ona tego nie wymyśli.
— Podsuniemy jej. — Ty jej nie doceniasz, Edziu; kochasz ją i masz o niej opinię... no, krótko mówiąc pod psem.