Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Powiem ci prawdę. Kamilu: nie pragnąłem tam wejść. Czułem zbyt dobrze, że to widowisko nie dla mnie, lecz dla niej. I prawie rad byłem gdy mi oznajmiła jej służąca, że pani czuje się zmęczona i spać się położyła.
— No-no... awantura! — dziwił się Kamil.
— Nazajutrz spotkałem ją zimną, jak lód. Nietylko ani uśmiechem nie przypomniała mi dnia wczorajszego, ale wydała mi się obrażoną.
— Naturalnie! obraziła się, żeś nawet nie próbował wejść.
— Dlaczegożby mi solennie zakazywała?
— Ha... kobiety są już takie. Gdybyś dla niej złamał słowo honoru, toby jej pochlebiło.
— Wolę wierzyć, że nie... Ale co mi tam! pożegnałem ją na zawsze.
Kamil przełknął ślinę razem z wątpliwością, która mu się na język nasuwała, a może dlatego, że wina już nie było w butelce. Moroz przyniósł nową.
— Jeszcze lepsza! — wykrzyknął z zapałem — skarby masz tutaj i sam o nich nie wiesz! Mówię ci, Edziu najdroższy, wszystko dobrze będzie. Zaraz! — mówka...
Werda powstał, jakby wśród licznego zebrania i niepewny na nogach, w oczach zaś komicznie promienny, zaczął pleść trzy po trzy jakiś toast, w którym były hołdy dla szlachty i dla jej marszałków, dla cennych tradycyi, jak oto wino węgierskie — rewolucya z krwawymi zamachami na osoby koronowane — i hymny na cześć przyjaźni — wreszcie zdrowie Edwarda i Teo...
— A prawda! — poprawił się — mieliśmy o niej nie mówić.
— Mówimy przecie od godziny! — zawołał Edward, śmiejąc się szczerze po raz pierwszy oddawna.