Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jej zdrowie! — zapamiętał się i zapomniał Edward. — Więc w stroju... jak ci mówiłem, zaczęła tańczyć. Powoli najprzód, jakby się przeciągała po śnie... coraz żywiej, biodrami i kibicią — ale nie jak niewolnica, mimująca dla sułtana poddańczą przynętę — figlarnie, drażliwie i dumnie — taka królewna, która się bawi oglądaniem własnej piękności w zwierciadle. Ja byłem tylko zwierciadłem... Potem wpadła w rytm spieszny, w obroty... przesłaniała się mgłą welonu, aby się znowu odsłonić... Co mi tam nieruchome rzeźby, albo obrazy Gracyi! To było rzeźbienie ruchu — nie podobnego nie widziałem. Myślisz może, żem był szczęśliwy podczas tej wizyi? — Gdzie tam! cierpiałem. Każdy jej ruch wrzynał mi się w mózg bolesnym ciosem, smagał mnie, jak bicz haniebny, choć rozkoszny. Możem przeczuwał?...
— To z ciebie, mój najdroższy, także dekadent!
— Nie wiem, jak się to nazywa. — Dręczyła mnie piekielnie: nie poczułem ani razu jej wzroku na sobie, dobrego, kobiecego spojrzenia; nie wyciągnęła do mnie ramion. Rzeźbiła te cudowne pozy coraz szaleniej, jakby oddając uściski niewidzialnemu kochankowi, który ją ogarniał... może był ukryty w chmurze welonu? — aż rzuciła w tył głowę, otworzyła usta, zamknęła oczy i obłędnie upadła na dywan. — W tej chwili drzwi się zamknęły — wszystko zgasło i znikło.
— Jakto? nie miałeś czasu rzucić się do niej przez ten próg?
— Dałem przecie słowo honoru.
— Prawda... no, ale w tak wyjątkowej sytuacja dyabli mogą ponieść człowieka.