Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pełnić szaleństwo... no, ale muszę poczekać tu i obiecać, że się nie ruszę z krzesła, które mi wskazała, aż ona sama — pozwoli kazała mi przyrzec to pod słowem honoru.
— Zgodziłeś się?
— Naturalnie. Każdyby się zgodził.
— No, cóż dalej?
— Przeszła do swego sypialnego pokoju, zamknęła drzwi za sobą, a ja siedzę i czekam. Jakieś tam szelesty, szepty zapewne z panną służącą — i niby daleka muzyka. Ale tego nie jestem pewien. Przed ukazaniem się pani Teofili i podczas następującej sceny ciągle coś tam grało cudownie; skąd to płynęło, czy to były chóry sykstyńskie, czy akordy sprzypiec...? — nie wiem.
— Może ci tak w uszach grało? krew miałeś w głowie.
— Może. — Więc słuchaj. Nagle otwierają się drzwi na rozcież, z sypialni bucha do mnie światło, śniado zabarwione, niby bijące... od niej. Bo pośrodku pokoju stała Teo naga, jak dłoń, bez żadnej przepaski, tylko dyadem brylantowy na włosach i w ręku długi welon, trzymany wysoko nad głową.
— A to bestya! — zawołał bez namysłu Kamil.
— Tak... bestya kobieca, ale na najwyższym szczeblu stylizowania rozkoszy... bez żadnego mocnego zarysu, potężna przez swą słabość, groźna przez ogień, który zdawał się ją trawić wewnętrznie, a błyskać przez oczy, przez zęby i węglić się na włosach...
— A niech-że cię! — zawołał Kamil rozpłomieniony — to szczęśliwiec z ciebie! — no i poeta! Zdrowie twoje i jej! — wychylił duszkiem dziesiąty chyba kieliszek.