Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chat naszych, gdzie każde drzewo ojcom i dzieciom znajome, a na jesionie jednym zjawił się przed laty święty Nikoła, a na sośnie tej i owej grał głuszec z ludzką duszą.
Zwierzęta wszystkie wyniosły się cichaczem ze zgiełkliwego miejsca, lecz obstąpiły toporników daleko rozległym kręgiem, śledząc ich ruchy agatowemi soczewkami ślepiów. Tylko dziki oburzone, jak fuknęły i ruszyły z miejsca, tak i powędrowały wiorst kilkanaście, nie oglądając się za siebie. „A niech ich tam wilki poduszą, kiedy beczą jak barany! nam z nimi nie kompania — mało to lasu i żołędzi i błota? mało to świata przed nami?“ Ale klempy płoche, a ciekawe, oddaliwszy się stadem, przystanęły za haszczami i zwiesiły rzędem rude swe łby nierogate, niby podłużne sakwy okrągło wypchane. Zasłuchane w szereg dźwięków, namyślają się nad znaczeniem muzyki. Zając, nieprzytomny ze strachu, odsadził się niedaleko od toporników i przywarował w postaci tłustego wałka, ufając już tylko, że go podobieństwo barwne z płową pościelą kniei zasłoni przed oczyma strasznych ludzi. Nad miejscem pogwałcenia puszczy przekreślił powietrze płynący jak po linie kruk samotny, pokrakując grobowo; niby czarne liście, wionęły z drzew chrypliwe płaczki, wrony.
Kręcili się po lesie topornicy, oglądając przyszłą, nienakazaną jeszcze robotę — istne katy, któreby weszły w tłum, aby wybierać sobie ofiary. Jeszcze dalszą, bo aż wiosenną przyszłość obliczał Janka Szlaha, naczelnik flisów; zadzierał głowę, przepatrując aż do wierzchołków sosny, dłonią ściskał brodę, jakby z niej wilgoć wyżymał, a zwisłemi ku policzkom powiekami poruszał jakby za każdem mrugnięciem odkładał kopiejkę.