Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Aż słońce, choć zamglone, zaznaczyło południe i wszyscy leśni wędrowcy poczuli naraz tę godzinę w żołądkach; pora przyszła realnego na dzisiaj zajęcia, obiadu. Więc wszyscy razem, choć bez zmowy, usiedli na zwalonej, grubej sośnie, która miedzianą ławę rozciągała na dzikich aksamitach gruntu. Rozwinął każdy z chusty, co miał w kieszeni; przeważnie czarny chleb, ktoś kawał twardego, tłustego sera, ktoś znowu ostygłą, gotowaną kaszę. Nie dzielił się nikt z nikim, każdy jadł, co przyniósł. Ale chytry Szlaha usiadł obok tracza Babaryki, który miał chrzestne imię Adolf, nieprzyjemne do wymawiania, więc nazywano go ogólnie dobrze brzmiącem nazwiskiem. Szlaha zauważył uprzednio, że Babaryka wypchany był w zanadarzu ponętnym jakimś kształtem, który macał od czasu do czasu, odsuwając od niego zatknięte za pas drzewce siekiery. Więc, gdy się ktoś odezwał:
— Uch! wódki by kapkę...
Rzekł Janko Szlaha:
— Pokaż, mileńki, co u ciebie tak spuchszy na froncie? — Wszak ty nie baba, a Babaryka — pokaż!
Tracz sam czekał tylko na sposobność olśnienia towarzystwa, zatem dobył z zandarza butelkę i przejrzał ją pod światło. Granica płynu przekreślała szkło w znacznem już oddaleniu od szyjki, bo i Babaryka miał oczy łzawe, a twarz rozpromienioną.
— Dawaj! — krzyknęło paru biesiadników, a wszyscy zerwali się na nogi i obstąpili tracza.
— “Paszli won!” — zagrzmiał Szlaha oburzony, jakby bronił najświętszych praw człowieka — “szto heto?” sobaki wy gończe przy odprawie, “ali chrystjanie?”