Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ale zabiegi i pomysły ludzkie, niepomne zakazów pór roku, nie uciszają się nigdy. Jakby przyroda nie była mistrzynią rozdziałów doby na dzień roboczy i noc spokojną, a roku na okresy radosnego święta życia i okresy mądrego przywykania do śmierci — samowolny człowiek sprawia zgiełk i zamęt w przyrodzie, skoro ściga swe upragnienia wbrew wieczystym jej kanonom.
Oto tam, gdzie puszcza dotyka świata udeptanego przez ludzi, przy trakcie pocztowym, rozlegają się głośne huki i zuchwałe w świątyni leśnej rozhowory. Kilkunastu chłopów, z toporami w ręku, lub za rzemiennymi pasami, wałęsa się rozgłośnie po szelszczących kobiercach liści. Ten palnie tępym odwrotem siekiery w zasiek dębu, żeby zbadać, czy drzewo zdrowy głos oddaje; ów mierzy okiem, do jakiej wysokości da się obrobić sosna na belkę; tamten wyszukuje przerzedzenia lasu, kędyby można zwalone pnie przewlec do traktu. Krążą, nieczuli na piękno, drapieżni owszem na zepsucie ozdoby puszczy.
To tracze i toporniki. „Czarny Demian“ nie kupił jeszcze pni na wyrąb, ale wie, że je kupi wkrótce, choćby się miał posunąć aż do żądanej przez właściciela ceny, byle tylko wrąbać się raz do puszczy, gdzie śnią skarby złotodajne — byle „zrobić początek“ spustoszenia.
Mieszkający w pobliżu cisi smolarze, niekunsztowni przemysłowcy, którzy z pniaków dobywają sok, a rzadko kiedy powalą siekierą jaki wykrot lub „babę“ — wyleźli ze swych izb kurnych i przyglądają się zdaleka hucznym topornikom. Zostanie tam Po ich przejściu pniaków cały cmentarz, będzie z czego pędzić smołę — niechby sobie jednak poszli do licha, albo gdzie dalej i nie psuli puszczy około