Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiekiem tak biednym, tak potrzebującym mocnego blizkiego kochania! Renia pomyśli o radzie Moroza, jeżeli się zdarzy, kiedy pan Edward przyjedzie, może w domu, może w lesie — spróbuje. Bo kochać tak biernie i bez pożytku dla niego — już dłużej niepodobna. Ale do czwartej — do piątej — do pół do szóstej po południu nikt nie przyjechał. Jeszcze gdyby się Edward zjawił za pół godziny, byłby czas zdążyć na Dzierczę i zasiąść na wab łosi. — Jednak Renia przeczuwała już, że wymarzone na dzisiaj projekty nie ziszczą się w całej pełni — mogą się jednak ziścić jutro? — niechby choć na noc przyjechał. — —
W temn, o pół do siódmej, zajechała na podwórze kałamaszka, a w niej siedział sam Jeusiej. Tęgi o wschodzie słońca koń zeszkapiał teraz w pokornego wywłokę, a i woźnica miał rzadką minę, jakby wstydzili się obaj bezowocnej wyprawy. Sam ten widok był już niepokojący, bo, gdyby Kotowicz miał przyjechać, albo siedziałby w kałamaszce, alboby ją dawno już wyprzedził.
— I jakże? i co? — gdzie list? — —
Jeusiej wydobył z zanadrza kopertę i podał ją Reni, która krzyknęła głucho: list był jej własny, nieotwarty!
— Nie zastałeś w domu?!...
— Niema, panienko — odrzekł Jeusiej — ni Turowickiego, ni Osowskiego pana niema. Gospodyni jedna w domu, to jej pisma nie chciał oddać. — —
Renia pobladła i spoglądała na swój list nieotwarty. Niema Edwarda w Osowie, niema w Turowiczach — gdzież zatem jest? — Zabrakło sił