Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dużo zrobiła w tym celu, tylko, że on... jeszcze nie może...
Moroz, przekonany pozytywista, chwycił w lot dwa tylko pewniki, wynikające z konwersacyi: że Oleszanka kocha Kotowicza i że wszystkie te niedomówienia, tajemnice i obawy to pańskie wymysły, funta kłaków niewarte. Spokorniał niby, pomacał brodę i prawił:
— Kiedy już panieneczka gada z starym sługą od czystego serca, ja powiem. Tak jak nasz pan razumny jest, tak byłby prosto bez razuma, jeśliby panny Hreni nie lubił. Nie tak?
— Lubi mnie — skinęła Renia szybko głową i powiekami i mocno się zapłoniła.
— I pewnie. A kiedy tak, ni sio, ni to, on nie wiedaje, panienka nie wiedaje — wychodzi nie dobre. Ot panieneczka pierwsza panu powiedziałaby: chosz mienia na żonku — bieri.
— Tak nie można. Moroz... mój drogi Moroz! — — broniła się słabo Renia od namowy starego który chwycił i ucałował jej rękę, jakby przepraszając za zuchwałość.
— Możno, panieneczka — i trzeba.
Rozstali się oboje rozrzewnieni. Renia, która w słowach Moroza odczuła zrazu tylko jego serdeczną przychylność, zaczęła się przyglądać treści jego ostatniej rady. — Co za pomysł szczególny — a może i trafny? — może jedyny? — Przecie miałaby prawo przyśpieszyć własną przyszłość szczęśliwą, gdy ta przyszłość zapewnia także szczęście ukochanemu? — — Bo wadliwie zawarte zostało przymierze z Edwardem; jakaż to przyjaźń: zostawiać go pod wpływem kobiety napewno złej, przeklętej? — I dosyć już tej „przyjaźni“ z nim, czło-