Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Muraszki przed zachodem będziem. Pośpieje on, tak przyjedzie; a nie — sami łosia ubijem.
— Nie — odrzekła stanowczo Renia — tutaj na waszego pana poczekamy.
— Jak wola.
Krótkie milczenie.
— A jak Moroz myśli: czy pan dzisiaj przyjedzie, czy nie przyjedzie?
— Myśleć, to pusta rzecz, panieneczka — wiedzieć trzeba.
Znowu chwila milczenia.
— Ot, żeby u pana żonka była, tak w domu siedziałby — odezwał się Moroz.
— Renia słyszała już dawniej od strzelca to samo zdanie. Wtedy nie odpowiedziała, dzisiaj zdobyła się na odwagę i rzekła z westchnieniem:
— A tak.
Moroz pochwycił skwapliwie tę niteczkę zwierzenia:
— Wszak jemu żonki trzeba, i nie zagranicznej, a swojej, zdrowej, pięknej — ot, po sąsiedzku...
— Dobrze — przerwała szybko Renia z obawy, aby Moroz nie nazwał jej poprostu po imieniu — ale on nie chce jeszcze żenić się — mówiłam z nim o tem — tymczasem nie może... chyba później...
— Tak panieneczka mówiłaś z panem o takicn rzeczach i nic z tego nie wyszło? — —
Renia przeciskała się trudno między chęcią wybadania Moroza, a obowiązkiem dyskrecyi względem Kotowicza:
— Bo widzi Moroz... my jesteśmy w przyjaźni, ale nie w takiej zwyczajnej... ja bardzo pragnę zdrowia i szczęścia dla pana Kotowicza, jabym