Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To kiedy pan Bronisław do nas przyjedzie, ja mu także pościelę — odrzekła Renia.
— Nie warto, bo to samo zrobi Olimpka. — Czy Olimpka będzie usługiwała twojemu panu Edwardowi?
— A nie!
— To może Wasilisa, ogrodnikowa?
— Jeszczeby też!
— Co co? — bo ładniejsza?
— Nie. — To nieprzyzwoicie. Hawryluka ze stajni przyślę mu rano.
— Widzę, Reniu, że obmyśliłaś wszystko, jak minister. Ale... nie trzeba nadto psuć mężczyzn...
— Ja go przecie nie psuję. Marcelko; ja go... lubię!
— Tak, tak, ściel mu łóżko, Reniuś.
Na południe stawił się Moroz z powrotem, już z wiadomością bezpośrednią, że Kotowicz nie przyjechał do Turowicz. Można więc było przypuszczać, że przyjedzie przed wieczorem z Osowy do Kurenicz.
Po obiedzie, w porze wypoczynku, Renia poszła na gawędę w kredensie z Morozem, którego uprzednio ugościła potrawami z pierwszego stołu. Stary strzelec dziękował za gościnę i dowcipkował z nerwowem ożywieniem, którem umiał pokrywać różne stany swej duszy niedościgłej.
— Ot, pogoda piękna, jasna, że i w wiewiórce komorę najdziesz, kiedyby ona pańskiego strzału warta była. Pójdziem, panieneczka, w las! Do ciecieruków doprowadzę, lisa ubić możem, a już wieczorkiem, kiedy zasiądziem, tak łoś pewny. Pójdziem — a?
— A cóż? — wiadomość tu zostawim, że u