Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bliżu “jam” na Dzierczy, gdzie najwięcej odzywały się łosie, zasiadł wieczorem, bez strzelby, przemyślnie osłonięty grubym pniem olchy, tryskającym z ciemnego, młodego kuszcza.
Jednak z kryjówki otwierał się widok tu i ówdzie do kilkudziesięciu kroków. Po dniu dosyć ciepłym ziemia parowała obficie nadgniłą wonią, a w przygasającej, zadymionej poświacie zorzy wałęsały się miryady dokuczliwych komarów. — Mało na nie zwracał uwagi Moroz, a może i one nie kwapiły się tak bardzo do krwi starego strzelca, której nie łatwo było dobyć z pod hartownej skóry. Czasem jednak Moroz zwinnym ruchem kota głasnął się po policzku, lub po szyi, i miażdżył bez dźwięku drobnego napastnika. Mrugliwemi oczyma wypatrywał, wyżlim nosem wietrzył, ustami w ciup namarszczonemi wchłaniał smak puszczy, uszami jakoby strzygł czujnie, nasłuchując — krewny zwierząt leśnych, świadomy wszelakiej ich mądrości, panujący zaś nad niemi przez to jedno, że spostrzeżenia swe układał w plany dalekie, ludzkie, pożyteczne nie tylko dla niego, Moroza, lecz dla wielu istot żywych, które kochał.
Stękał potężnie łoś, jakoby w promieniu strzału. Takby się zdać mogło frycowi, ale Moroz, świadomy fonicznych złudzeń puszczy, wiedział, — że ryk, im bliższy, tem dolatuje do ucha bardziej stłumiony. Ten rogal odezwał się o jakie sto pięćdziesiąt sążni, bo i głos z wiatrem przypłynął. Poczekawszy chwilę, Moroz skulił się i nadął, aż zgrubiał w postać opasłą, aż mu żyły nabrzmiały na skroniach, rzucił napizód głową i ramionami i wyrzucił z gardła stęknięcie głuche, a potężne, zgodne, jak echo,, z dalekim odzewem nadchodzącego łosia. — Chwila ciszy — — Teraz rogal, podnie-