Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cony, ogłosił się trzaskiem łamanych gałęzi. Niecierpliwy kłus zwierza tętniał przez gąszcz, znacząc już wyraźnie swe oddalenie i kierunek ku zasadzce. Natychmiast Moroz chwycił za gałęzie krzaku, ułamał ich parę z trzaskiem i łamiąc dalej, szumiąc listowiem, poskoczył kilkanaście kroków ku łosiowi ciężkim, zwierzęcym kłusem. — Znowu przypadł — znowu stęknął. Zwabiony łoś odpowiedział i darł się ku mniemanemu rywalowi coraz śmielej, coraz wścieklej — aż przez zadziergane zielenią przyziemne słoje lasu zaświeciły krzyżowe, poczwórne błyski — białe portki łosia.
Moroz już się nie ruszał; siedział szary pniem szarym, zasnuty cały rozgałęzionym krzewem. Stęknął przecie raz jeszcze.
Wtedy z zamglonego obszaru wynurzyła się na sztych największa kłoda żywego cielska, jaką człek widywał kiedy w puszczy — rudy łeb łosia. Przykłusował bliżej jeszcze o kilkanaście białych błysków — znów przystanął, widoczny już cały z kryjówki. Rozglądał się, ważąc na łbie swe ostro rozwidlone łopaty, owite zielenią, weselne i bojowe. Gdzie jesteś, zdrajco? — szukał i wyzywał drugiego samca.
Nie jeleń to, elegant, którego dumne rogi obejmują symetrycznym wieńcem legendarne symbole: łeb łosia zwisa ponuro z byczego karku, rozwidla się płasko i dziko, wali naprzód po chamsku, a potężnie. Za łbem ogromnym, na wyniosłym kłębie nikt nie dopatrzał nigdy wdzięcznych symbolów; widywano owszem, jak czort na nim siedział, a baba-jaga poganiała.
Moroz wabił raz jeszcze, głucho. Ruszył rogal groźnie na wab, przykłusował do samej zasadzki, na kilka od niej kroków. Śmiał się Moroz w