Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pan Kotowicz, jak się prowadził, z kim trzymał — odwróciła się od niego? — — A jeżeli on potrafi wybrnąć z bagna, otrząsnąć się od przylepłych gadów, jeżeli oczyści się i wyzdrowieje aż do niepamięci o bagnie — — kiedyż to będzie, gdy pięć miesięcy zabiegów nie posunęły nic prawie ku wyzwoleniu! Renia tymczasem może wyjść za mąż; mogą ją poprostu “wydać” za jakiego Dowbutta, lub innego przyzwoitego młodzika — i nie trudno! Bo przecie dzisiaj on, Kotowicz, zagmatwany w grzechu i nieszczęściu, nie może poprosić Oleszy o rękę córki — — a brać Renię podstępem — jak się to nieraz czyniło z kobietami, swobodnie oddychającemi przystrojonem kłamstwem — to byłoby niegodne!... to byłoby naewt zatruciem tej krynicy prawdy i szczęścia. — —
Jedyny skok w przyszłość radykalny — to zerwanie śmieszniej troski o miejsce w mrowiu zdań i pożądań ludzkich — beznamiętna, beznadziejna, zimna śmierć. — — —
Fizyczny chłód ogarnął Kotowicza, wiejący nietylko od tej myśli lodowatej, lecz zapewne od rzeki, do której się jeźdzcy zbliżali. Droga nie szła już lasem, ale przestrzenią bagnistą, po której uciekał tu i ówdzie błędny ognik, nie świecąc, lecz wskazując, że na prawo i na lewo leżą niezarośnięte moczary.
Pierwszy raz Turmowicz odezwał się niezapytany:
— Tu ja nie biorę się poznać drogi na most — tak pojechali.
— Masz tobie! trzeba mi było powiedzieć w lesie, tobyśmy gdzieś pod drzewem doczekali świtu — a tu jakże pośród bagna? — Ale jedziemy