Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

góły podróży. — Zabłądzi? — no, to doczeka świtu gdzieś pod drzewem.
Zabłysną z bliska wilcze ślepia? — jeszcze nie pora na skupianie się wilków w groźne stada. Trafi się na jakąś zasadzkę zbójecką? ale jeżeli podróżni nic nie widzą wokoło, jakżeby zbójcy ich wyślepili i skąd mogą wiedzieć, że w niezmiernej nocy kołacze się dwóch jeźdźców, których nawet puszcza, rozgwarzona po wierzchu ze sporym wiatrem, nie słyszy? — Zresztą ma się w kieszeni rewolwer.
Postępując teraz automatycznie, bez wysiłku, ani nadziei ujrzenia po tej ponurej nocy radosnego świtu, Edward poczuł swe duszne blizny rozdarte przez świeże udręczenia. Teo, Sanchez! — te zmory nieustępujące, od których ani uciec, ani się odkupić. — Jeszcze cierpliwości! — wmawiał w siebie z przykrym, omdlewającym wysiłkiem — a plunę w twarz hiszpanowi i wszystkim moim prześwietnym krytykom, poglębię stada trutniów i ladacznic. I to jest moja przyszłość? to cel życia?
Cel życia jest zawsze wyraźny, gdy się go już ominie.
Wiedział Edward od niedawna, jakby mógł pokierować swe losy do pożytku i radosnego spokoju, gdyby ich nie zapędził uprzednio inaczej, do wyuzdanej rozkoszy, do pijanego zamętu, do wstydu. Może to wszystko da się jeszcze odwikłać, ale nie odrobić. Cel życia, ten niepokalany, napełniający serce — będzie już poza mną.
Jak przyjacielowi Justynowi, chciało się teraz Edwardowi płakać nad Renią. Ona go lubi — to pewne; on ją... błogosławi za samo jej istnienie na ziemi. Ale czy wolno po nią sięgać jemu, kalece na duszy, jak Sas jest fizycznym kaleką? Onaby może sama, dowiedziawszy się dokładnie, kim jest