Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sobie kogoś bardzo bliskiego do wszelakiej konfidencyi. Moroz już nie wystarczał, chociaż był w najlepszym humorze i obiecywał wkrótce wspaniale rykowisko łosi. Starczyłoby za wszystko jedna osoba!... ale jakże o niej myśleć wobec tylu zagmatwań nierozwikłanych? — —
W dwa tygodnie po powrocie Kotowicza poczta przyniosła wieczorem list Teo.
— Ach, ta trucicielka! — rzekł Edward, rozdzierając kopertę, z której wionął mocny zapach.
Od pierwszych słów mu się nie podobał, potem go przejął zgrozą — wreszcie nienawiścią. Zacisnął zęby i przeczytał po raz drugi:

„Panie!

Jednemu tylko człowiekowi ufałam — i ten mnie zawiódł! Doszły mnie wieści, że pan opowiada o naszych zabawach w sposób zdumiewający. Sam pan wie najlepiej, że były niewinne? czy tak? Estetyczny żart przebrania się za wschodnią tancerkę mógł nam sprawić obojgu chwilę przyjemną, lecz opowiadany ludziom niewtajemniczonym (z jakimi szczegółami i dodatkami!) jest poprostu krzywdą, wyrządzoną kobiecie, która miała prawo sądzić, że zasługuje na przyjaźń i szacunek. — — — Markiz Alfons, który mnie zna dobrze, nie wierzy takim plotkom, ale jest poprostu oburzony na pana. Bo chociaż ja zaprzeczyłam stanowczo możliwości takiego opowiadania pana, markiz posądza pana... Interpelowałam Kamila — ten oświadcza uroczyście, że nic podobnego nie słyszał... Więc komuż pan porobił te konfidencye?! — Mojej służącej jestem pewna. — — Jednak mam tę słabość, że przebaczam panu; gdy się zobaczymy w Turowiczach, wytłómaczy mi pan tę bolesną zagadkę.