Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



XVII.

Uciekał Kotowicz do lasu i na pola, póki dnia starczyło. Na otwartem powietrzu czuł się śmielszym do życia i bliższym Reni. Ale gdy noc zapędzała go do pustego domu, miewał złe chwile. Zdjął z biurka fotografię Teo, ale miał ciągle przypomnienie o niej w pokojach na nią oczekujących. Chociaż nie były zupełnie ukończone, nie zaglądał teraz do nich wcale. Dręczyła go też złem przeczuciem ostatnia depesza, dotychczas przez list nie wytłómaczona.
Interesy leśne nie postąpiły. Bank nie nadesłał jeszcze zgody na wyrąbanie starodrzewiu, a kupcy, choć wezwani listownie z wielu stron, nie dawali znaku życia, oprócz „czarnego Demiana“, którego powrót był niepewny. Sprzedaż lasu była jedyną sprawą administracyjną, którą Kotowicz prowadził osobiście, ale ta nie zajmowała mu obecnie dużo czasu po załatwieniu czynności wstępnych. Nawet do liczenia i oceny pni miał już technicznego pomocnika, zarekomendowanego przez Sasa. A na polach, po sprzęcie zboża, coraz mniej było do oglądania.
Samotność zaczynała znowu dokuczać Edwardowi, ale teraz inaczej. Nietylko nie czuł wstrętu do Turowicz, ale je lubił, chciał je obronić, zachować i urządzić. Składało się tymczasem opacznie i ta przekora wypadków męczyła Edwarda. Nie pragnął bynajmniej opuścić wsi, tylko radby mieć przy