Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ach, ten Edzio najdroższy! — uściskał Kamil Edwarda — pożąda nirwany, a żałuje obrazków! Masz poprostu do życia ochotę, tylko do życia wolnego, z pełnemi kieszeniami, W naszym świecie. Coś, tego... mnóstwo światła, Cygany rżną, buteleczka...
— O, nie! — przerwał Kotowicz gorzko i z przekonaniem — wierz mi, że to mi obrzydło, aż do mdłości, aż do nienawiści. To zresztą łatwo porzucić, nie tak, jak inne... omyłki.
Werda podniósł palec ostrzegawczo:
— O tej “omyłce” obiecaliśmy sobie nie mówić. Ale naprzykład, żeby jaki szlachetny krewny — tacy wymarli niestety! — żeby choć lekkomyślny lichwiarz dał ci dzisiaj potrzebną sumę, cóżbyś ty robił, Edziu?
— Właśnie, że nie wiem — odrzekł Kotowicz szczerze i tragicznie — mieszkać tu i beczki smoły przerabiać na kupy miedziaków, to śmierć najgorsza, bez szczypty estetyki. A tam powrócić? niepodobieństwo, najprzód materyalne, potem... wogóle niepodobieństwo.
Po chudej, znękanej twarzy Edwarda przemknął niby to uśmiech, ale groźny w oczach ciemnych i gorączkowo błyszczących. Dodał:
— Dlatego przemyślam o najodpowiedniejszem zniknięciu ze świata...
— Wiesz co, Edziu, że to nawet niegościnnie zapraszać mnie na takie rozmowy!
Już kilka dni mieszkali przyjaciele w Turowiczach, ale ani jeden, ani drugi nie nabierał ochoty do przyszłości swojej w tem zaciszu. Edward miewał narady z Juchniewiczem, beznadziejne, bo rządca rozumiał tylko “status quo” w gospodarstwie, a o zrealizowaniu doraźnem ogromnych sum