Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wybierz go sobie sam, mój drogi, z kuchni albo z folwarku. Ja ich tak mało znam, jak ty. A Moroz do niczego? co? niedźwiedź?
— Nie powiem... dużo ma typu, charakteru... dużo. Tylko figura trochę leśna — i stary; trudno go formować.
— Ma to być sławny strzelec, majster do łosi, do głuszczów — rzekł Kotowicz niedbale.
— O! widzisz! osadź go w lesie, postaw na czele łowiectwa. “Grand veneur de Turowicze!” brzmi to ładnie.
— Co ja tu mam urządzać, mój Kamilu?! Dobyć stąd tylko pieniądze potrzebne na zażegnanie kalaputryny... Niech sobie po mnie rozdrapią Turowicze...
— Aa! tak nie można mówić, Edziu — odrzekł Werda szlachetnie. — Najprzód długi honorowe! następnie... te tam inne. Masa tu pieniędzy leży w lesie. Takie dęby! — a przecie i sośnina coś warta.
— Tak — tłumaczył Kotowicz niechętnie — ale Turowicze zastawione w banku; są zastrzeżenia co do rąbania lasu.
— Phi... to się daje zrobić... Kolacyjka z dyrektorami, układzik z lichwiarzem jednym i drugim... Czasy są antysemickie, można nastraszyć. Daj mi tylko Turowicze, ja ci to urządzę!
— Kiedy zaraz potrzeba pieniędzy.
— Zaraz?... poczekaj; jest w salonie kilka obrazków; nawet jeden szkoły francuskiej; wiesz? taka “fete champetre”. Jabym ci to mógł spławić w Paryżu?
— Zauważyłem te obrazki, tych szkoda — wyrwało się Edwardowi.