Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
II.

Stary dwór milczał, słuchając narzekań na swe niedostatki, drwin ze swych zalet. Ciepły był przecie i obszerny, gościł przez wiek w swych zrębach pokolenia panów. A że tam nie zawierał w sobie różnych wymysłów, jak łazienka, albo inne ustronia specyalne — ot, wielka bieda! Przez wiek panowie bez tego się obchodzili.
Był tego zdania Moroz, strzelec, klucznik i kucharz “pałacowy” w jednej osobie, jednak miał uszanowanie dla wymagań marszałkowicza; tylko zachcianki Kamila traktował z pogardą, a nawet nie taił się z wyraźną niechęcią do tego eleganta, jakby mu chciał pobyt w Turowiczach obrzydzić. Werda, człowiek wysokich manier, nie chciał zwracać uwagi na dąsy famulusa, próbował go dobrze usposobić datkiem, ale gdy się to nie udało, wtrącił do rozmowy z Edwardem prośbę, aby mu dano do usługi jakiego młodzieniaszka, który przy tej sposobności niejednego się nauczy. Karol, kamerdyner, poczuwał się tylko do dyrygowania służbą; był zresztą na miejscową gospodarkę mocno oburzony, uważał ją za barbarzyńską, kłócił się już z Morozem, który nie wypuszczał z rąk kluczy od piwnicy i od śpiżarni. Sam zaś Kotowicz nadto był zadumany i obcy tutejszemu życiu domowemu, aby w niem zaprowadzić reformy. Na upomnienie się Kamila o nowego chłopca do usługi, odpowiedział: