Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go jechało się przez te lasy i koleją i pocztą, aby dotrzeć do siedziby w Turowiczach, gdzie niema nawet butelki francuskiego wina, a Bóg wie jeszcze, czego tam brakować może człowiekowi kulturalnemu?..
Edward zaś patrzył na rzekę. Nurt jej mętnoziolony sprawiał dziką świeżość i głuchą muzykę; groza i spokój lały się wezbraną powodzią. Edward uśmiechnął się smutnie:
— Tak muszą wyglądać zaświatowe rzeki, Styx i Lete...
— Sądzisz? — odbąknął Kamil.
I skrzywił się, bo nie lubił przypomnień o śmierci, na ziemi zaś wybierał sobie miejsca najpełniejsze słońca i gwaru życia. Ale Edward brnął dalej w melancholię:
— Lekko się zapewne umiera w tym kraju?
— Daj pokój, Edziu! Mieliśmy wcale nie wracać do gawędy o... ostatnich wypadkach, przynajmniej przez miesiąc.
Chwycił się Kamil obiema rękami za wyłogi wierzchniego ubrania i obciągnął je ruchem energicznym, swoim własnym, wyrażającym niby gotowość do wszelkich uciech życia strojnego, balowego, do zapomnienia o wszelkich, mącących radość namysłach.
— Powróciłbym chętnie do twojej “marszałkowskiej” starki, Edziu. Chłodno przy rzece.
— To wracajmy.