Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Może pani doszła do tego wniosku... zajrzawszy do Turowicz?
Renia zrozumiała też natychmiast intencyę Edwarda i odważnie, uczciwie spojrzała mu w o czy:
— Tak, panie — zabrałam jedną z trzech fotografii z biurka pana.
— Jak mi to przyjemnie, że właśnie pani, nie kto inny! — zawołał Kotowicz serdecznie, wcale nie żartem.
— Doprawdy?! — — Mogę ją panu oddać, bo ją mam i tutaj z sobą: nikt o tem nie wie, nawet moja siostra...
— Wszystko jedno — potem. Ale czy wolno zapytać, co panią skłoniło do tej ciekawości, której nie myślę przecie brać pani za złe, owszem...
— To trudno powiedzieć odrazu — odrzekła Renia, spuszczając oczy — chciałam się dobrze przyjrzeć tej pani. — —
Widząc srogie zakłopotanie Reni, Edward łagodnie zboczył z drogi zbyt prosto prowadzącej do obustronnych wyznań:
— Dowód to łaskawego zajęcia się moim losem. Tylko szczerą podziękę mam dla pani.
— Więc, jeżeli pan się nie gniewa i mamy rozmawiać z sobą, jak dobrzy znajomi, to mi pan powie, czy dobrze zgadłam? — to narzeczona?
Teraz Edward zakłopotał się, chociaj bynajmniej nie chciał przerwać rozpoczętej rozmowy.
— Aby mówić o takich rzeczach, o których nikt prawie tu nie wie — oprócz nas dwojga musimy zawrzeć między sobą jakieś specyalne przymierze, panno Reniu. — —
— Ja mam dla pana prawdziwą przyjaźń...